Josh O’Connor jest znakomity jako wielebny Jud, jeszcze po omacku poruszający się po shierachizowanym świecie, którego wilcze doły chciałby zasypać miłością bliźniego, zwłaszcza zderzony ze
Jak trwoga, to od Boga. Prowincjonalna parafia z filmu "Żywy czy martwy", trzeciej części serii "Na noże", gdzie flirtującymi z herezjami prałat grzmi z ambony na wszystko, na czym świat stoi, to istny przedsionek piekła. Dostaje się tutaj po równo i niegrzecznym dzieciom, i grzecznym gejom, i wszystkim rudym. Aż strach pomyśleć, co krąży po rozczochranych głowach tych, którzy nadal, karnie, co niedzielę, zasiadają w twardych kościelnych ławach. To z nimi spędzimy te dwie i pół godziny: z oświeconymi nienawistną ciemnotą Tomaszami, którzy zobaczyli i uwierzyli. Tamże trafia do posługi niegdysiejszy bokser, szukający rozgrzeszenia pod opoką sutanny. Kara za godną potępienia porywczość i szybkie pięści? A może szansa na odkupienie przewin, własnych i cudzych?
Josh O’Connor jest znakomity jako wielebny Jud, jeszcze po omacku poruszający się po shierachizowanym świecie, którego wilcze doły chciałby zasypać miłością bliźniego, zwłaszcza zderzony ze starym wygą i cynikiem Wicksem granym przez Josha Brolina. Tamten to zwyczajny drań, wilk nawet nie w owczej skórze, tylko jawnie szczerzący kły. Przy spowiedzi snuje masturbacyjne fantazje, a parafianom wygraża niczym starotestamentowy Jahwe. Reżyser Rian Johnson to przekora i jest on doskonale świadomy tego, co robi, czyniąc z bożego piekielnika figurę fascynującą mimo oczywistych przywar. Fascynującą – bo potężniejszą niż życie. I fascynującą tym bardziej, że uwikłaną w historię tajemniczej śmierci.
Johnson wykorzystuje klasyczny wariant zagadki zbrodni będący mokrym snem bodaj każdego, kto zjadł zęby na kryminale – czyli mord w zamkniętym pokoju. Za jej pośrednictwem dokonuje swoistej analizy przyczyn i konsekwencji toksycznego zgorzknienia, które przeżarło nie tylko Wicksa, ale i bliskich mu ludzi. Oczywiście reżyser nie ma ambicji opowiadać o pokoleniowych traumach, tudzież o czysto ludzkiej potrzebie wspólnotowości, lecz nie obawia się zarzucić przynęt tu i tam, licząc, że coś akurat się złapie. Agentem chaosu jest tutaj, a jakże, Benoit Blanc (Daniel Craig), którego pojawienie się zwiastuje rychłe wykolejenie samej struktury filmu. Gęsty pierwszy akt, będący retrospektywnym zapisem zdarzeń poczynionym przez Juda, to coś, co mógłby pewnie kiedyś nakręcić Stephen Frears, komedia obyczajowa osadzona gdzieś na obrzeżach dużego miasta.
Trup, zgodnie z założeniem, ożywia akcję, a Johnson puszcza swój film samopas jak zabawkowego bączka, który obija się od jednej przeszkody do drugiej. Ba, przecież Blanc od razu twierdzi, że zna rozwiązanie tajemnicy śmierci Wicksa, ale podzielić się nim nie chce. Nie bez słuszności. Dzieją się tu przecież rzeczy ciekawsze od zabójstwa. Galeria postaci zgromadzona na planie, od zrzędliwej, wyrastającej niespodziewanie spod ziemi gosposi granej przez upiornie stoicką Glenn Close, aż do przeżywającego twórczy regres pisarza fantastyki, w którego wciela się cudownie neurotyczny Andrew Scott, nareszcie nie tłoczy się na ekranie, nie przepycha i nie podstawia sobie nóg, co było bolączką poprzednich odsłon serii. Blanc wydaje się czerpać więcej satysfakcji z obserwowania ostatnich parafian, którzy pozostali na placu boju, omotanych przez kapłana rodem z kurialnego koszmaru. Bystry śledczy, choć nieustannie obecny gdzieś na marginesie zdarzeń, zauważalny kątem oka, odsuwa się na bok, pozwalając intrydze się toczyć.
Oczywiście osiąga tym samym efekt kuli śnieżnej, bo ofiar będzie jeszcze więcej, wszystko się zagmatwa, ale i niejako, z rozpędu, wyjaśni samo. Jest to zmyślnie wytyczony tor dla kryminału udającego szaradziarską odmianę gatunku, ale śmiało burzącego jego ramy. Jakby poprzez nonszalancję Blanca chciano pokazać, że serce "Żywego czy martwego" bije zupełnie gdzie indziej. Śmierć jest, ma się rozumieć, centralna, ale przypomina kamyk rzucony na środek jeziora, a raczej ciśnięty w szybę auta. Ciekawiej patrzeć na kręgi, na pajęczynę. Ale przy całej tej rozrywkowości, humorze, to sztubackim, to zmyślnym, przypatrywaniu się oryginałom nierzadko z pogranicza Burtonowskiej dziwności, nie brakuje tu zaskakującej powagi. Benoit to, żadne zaskoczenie, sceptyk, świat i ludzi tłumaczący sobie matematycznymi mianownikami. Stąd jego tarcie z samą koncepcją wiary, z katolickim credo wyznawanym niezachwianie przez Juda, rodzi ożywcze spięcia. Bez obawy, to nie jest kino antyreligijne, ani nawet antyklerykalne, raczej stawiające znak równości między indywidualnymi potrzebami ludzi z odmiennych porządków.
Cóż, trzeci film z pysznie samoświadomej serii "Na noże" skazany był na sukces od linii startu, ale nareszcie będzie on, powiem to, zasłużony. Oto moje, Johnsonowego apostaty, wyznanie wiary.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu